Fragment książki O złośliwej dyskredytacji
Mirosław Karwat
Dyskredytacja „towarzyska”
W tej odmianie dyskredytacji „czepiamy się” już nie – rzeczywistych czy domniemanych – cech danej osoby, ale cech (rzeczywistych lub tylko sugerowanych) jej otoczenia, środowiska, z jakiego się wywodzi, w jakim przebywa; kręgu bliskich, przyjaciół, znajomych, a choćby i przygodnych petentów czy ludzi szukających układów i protekcji. To, kto się wokół niego kręci, może być dla rywala istnym zagłębiem pomysłów, rezerwuarem różnych przydatnych w przyszłości pikantnych ciekawostek, zaczynem możliwych afer, skandali i dochodzeń – wszystko jedno, prokuratorskich czy dziennikarskich (bo i te w zupełności wystarczą do „odstrzału”).
Niejednokrotnie ta dyskredytacja przez sięgnięcie do „obciążeń” rodzinnych, sąsiedzkich, koleżeńskich ma oblicze przewrotne. Wówczas opiera się na uwypuklaniu i potęgowaniu kontrastu między deklarowaną dobrą opinią o kimś czy nawet sympatią dla niego a wstrząsem, jaki w nas wywołuje poznanie jego znajomych, kumpli, byłych żon lub kochanek, aktualnych sponsorów, wierzycieli lub dłużników.
To jest może nawet całkiem porządny człowiek, ale to jego otoczenie (kumple, towarzysze, zwierzchnicy, patroni)... Przeciw niemu samemu nic nie mamy, wręcz przeciwnie; tylko jego „ogony”, te jego koneksje czynią go niewiarygodnym. Albo jeszcze lepiej: to byłby całkiem przyzwoity człowiek (a zatem i możliwy do zaakceptowania partner), gdyby nie zadawał się z takimi jak oni, tacy owacy. Upór, z jakim obstaje przy tych koneksjach, broni, ba, kryje tych swoich kumpli czy szwagrów, podważa jego wiarygodność, każe powątpiewać w tę przyzwoitość, którą najpierw zachwalamy.
Dajemy mu szansę: możemy go dopuścić do godnego towarzystwa, pod warunkiem, że zerwie z nimi, odetnie się od tej swojej pępowiny itd. A więc kandydat do rehabilitacji... na kolanach. Ten zaś, który tej łaski nie przyjmuje, sam skazuje się na sankcję izolacji, wilczego biletu. Z kimś takim się nie rozmawia, kogoś takiego się nie zaprasza, nie przyjmuje, nie ma dla takich miejsca w przyzwoitym (tj. naszym) towarzystwie.
Popularnym, choć niesmacznym, chwytem jest wykorzystywanie kłopotów i ekscesów osób bliskich (krewnych, małżonków, powinowatych, przyjaciół, konkubentów i konkubin, znajomych, kolegów) – ich własnych potknięć, dziwnych przygód i kontaktów. Manipulator nie przejmuje się logiczną regułą nieprzechodniości relacji (np., że kochanek mojej żony nie jest, nie musi być moim kochankiem; że przyjaciel mego przyjaciela niekoniecznie jest moim przyjacielem). Stosuje się tu – w mikroskali – regułę, która jako żywo przypomina zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Pani poseł czy pan minister są odpowiedzialni za to, że fryzjer koleżanki ich córki okazał się pedofilem.
Na tę płaszczyznę dyskredytacji zawsze można liczyć, niezawodnie. Choćby człowiek niewygodny sam był bez zarzutu, obrzydliwie wprost porządny, przyzwoity, uczciwy, solidny, odpowiedzialny, nieznośnie doskonały w swojej specjalności – zawsze znajdzie się w pobliżu, w kręgu jego kontaktów (choćby i tych przelotnych, nawet bezwiednych) ktoś, kto przyda się w „ubabraniu”. Ot, jedno zdjęcie czy rachunek z restauracji – i już mamy okazję do pytań i komentarzy, a nawet do drobiazgowych wyjaśnień i dochodzeń. Przy odrobinie szczęścia upolujemy nawet człowieka do dymisji.