Fragment książki Szalone lata dziewięćdziesiąte
Joseph E. Stiglitz
Spadek odziedziczony przez Clintona: gra otrzymanymi kartami
Po przyjściu do Białego Domu w 1993 roku zastaliśmy ogromne problemy. Gospodarka była w słabym stanie „bezzatrudnieniowej rekonwalescencji” po kryzysie lat 1990-1991, ale zaczęła wychodzić z recesji już dość długo przed objęciem urzędu prezydenta przez Billa Clintona.W1992 roku w żadnym kwartale nie odnotowano regresu, a w czwartym kwartale, w którym odbywały się wybory, wystąpił wydatny, 4,3-procentowy wzrost. Mimo to zatrudnienie w 1992 roku pozostało na takim samym poziomie jak w 1990 roku. Pozostawiono nam uporanie się z głębokim deficytem budżetowym, który się powiększał od czasu szaleństwa cięć podatkowych za prezydentury Ronalda Reagana. Te cięcia podatkowe miały zapłacić same za siebie, zgodnie z nabazgroloną na serwetce teorią, nazywaną krzywą Laffera – od nazwiska, pracującego podówczas na Uniwersytecie Chicagowskim, Arthura Laffera, który twierdził, że w miarę wzrostu podatków ludzie mniej pracują i mniej oszczędzają, tak że przychody z podatków w rzeczywistości spadają! (Pomysł ten wywodzi się z ekonomii podażowej, która kładzie nacisk na ograniczenia nakładane na gospodarkę przez gotowość jednostek do pracy i oszczędzania – stanowiącej przeciwieństwo ekonomii popytowej, która kładzie nacisk na ograniczenia nakładane na gospodarkę przez popyt: firmy nie będą wytwarzały dóbr, jeśli nikt ich nie kupi. Nieodpartym tego dowodem było to, że stawki podatkowe nigdzie nie znajdowały się na poziomie, przy którym ich obniżenie zwiększyłoby wpływy). W 1992 roku deficyt wzrósł prawie do 5% amerykańskiego produktu krajowego brutto. Po odjęciu wpływów z podatków, które były przeznaczone na fundusz powierniczy Ubezpieczeń Społecznych, procent ten był nawet wyższy. Takie wskaźniki statystyczne powszechnie się kojarzą z najbiedniejszymi krajami świata, a nie z najbogatszymi.
Kiepska sytuacja fiskalna Ameryki była tylko najbardziej widoczną oznaką problemów kraju. Ameryka od dawna była dumna ze swojej przewagi w dziedzinie techniki. Jednakże wyniki testów z nauk ścisłych i matematyki sytuują studentów amerykańskich poniżej studentów pochodzących z nowo wschodzących krajów Azji Wschodniej, takich jak Singapur, Tajwan czy Korea Południowa. Na studia magisterskie w zakresie nauk ścisłych i technicznych coraz częściej zaczęliśmy przyjmować studentów zagranicznych. Nauczając w Stanfordzie i Princeton, obserwowałem, że ci zagraniczni studenci nie tylko przychodzą na uczelnie z lepszymi wynikami testów, lecz również podczas studiów prześcigają swych amerykańskich kolegów. Jak się wydaje, nawet nasz prymat w dziedzinie techniki opierał się na drenażu mózgów – Ameryka brała najlepszych i najzdolniejszych z całego świata.
Poziom przestępczości i odsetek ludzi za kratkami, należące do najwyższych na świecie, także wskazywały, że działo się coś bardzo niedobrego. Niektóre stany wydawały więcej pieniędzy na więzienia niż na college’e i uniwersytety. Nierówności nie były tak duże jak w Ameryce Łacińskiej, ale były większe niż we wschodzących krajach wschodnioazjatyckich, które udowodniły, że można połączyć wysoką stopę wzrostu z większą równością. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych w ciągu dwóch dziesięcioleci nierówności się powiększyły. Jakkolwiek Reaganowcy mogli wierzyć w „teorię przepływania korzyści w dół” – która głosi, że z dobrodziejstw wzrostu korzystają wszyscy (lub że, jak się to czasem ujmuje, „przypływ unosi wszystkie łodzie”) – to jednak biedni nie odnieśli korzyści ze wzrostu w latach osiemdziesiątych. W rzeczy samej od 1973 roku najubożsi ludzie w Ameryce tak naprawdę stali się jeszcze ubożsi.
Pod innymi względami mieliśmy jednak szczęście. Chociaż nie przepuszczaliśmy żadnej okazji, żeby utrzymywać (a czasami nawet w to wierzyliśmy), że wyzdrowienie było naszym własnym dziełem, wiele z tego, co zdarzyło się w latach dziewięćdziesiątych, można przypisać siłom uruchomionym na dość długo przed wkroczeniem administracji Billa Clintona na scenę. Na przykład inwestycje w najnowocześniejszą technikę zaczęły się właśnie zwracać, przynosząc wzrost produktywności. W licznych największych miastach amerykańskich przestępczość zaczęła spadać, częściowo z powodów demograficznych, a częściowo z powodu zanikania straszliwej plagi kokainowej lat osiemdziesiątych.
Ci z nas, którzy zostali wyznaczeni do pomocy administracji w opracowaniu polityki gospodarczej, znaleźli się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Polityka gospodarcza minionych dwunastu lat wyrządziła dużo szkód, ale sytuacja nie była jeszcze nienaprawialna i pewne siły działały na naszą korzyść. W istocie nawet deficyt w pewnym sensie okazał się dla nas szczęśliwą kartą: dał nam możliwość zrobienia czegoś radykalnego i przyzwolenie polityczne na to. Koniec zimnej wojny oznaczał, że jeśli tylko obniżymy wydatki wojskowe do bardziej rozsądnego poziomu – z maksymalnych 6,2% PKB w epoce Ronalda Reagana do, powiedzmy, 3% – to będziemy się mogli pozbyć przeszło połowy deficytu. Nie było tak, żeby ktokolwiek z nas podjął tę pracę z głębokiego wewnętrznego pragnienia zrównoważenia budżetu. Od prezydenta poczynając, wszyscy przyszliśmy do Waszyngtonu z całkiem odmiennym zestawem pragnień, które znalazły odbicie w programie kampanii Stawiamy ludzi na pierwszym miejscu.
Graliśmy jednak kartami, które nam rozdano. Prezydenta przekonano, iż jest takie zadanie, którym trzeba się zająć w pierwszej kolejności – zadanie, które, jak się okazało, zdominowało jego program działania w następnych ośmiu latach. Miał mianowicie wziąć deficyt pod kontrolę.
Było jasne, że deficytu budżetowego nie da się utrzymywać przez długi czas. Przy deficycie równym 5% PKB rocznie wzrastał dług publiczny – nawet w ujęciu względnym (ponieważ PKB zwiększał się w przybliżeniu tylko o 2,5%). Wskutek rosnącego zadłużenia rząd federalny musiał płacić coraz wyższe stopy procentowe, a przy wyższych stopach procentowych i większym zadłużeniu po prostu coraz więcej i więcej pieniędzy szło na spłatę odsetek od długu publicznego. Skończyłoby się to tym, że płatności te wypierałyby inne rodzaje wydatków. Tak więc ostatecznie albo trzeba by podnieść podatki, albo ograniczyć wydatki. Należało szybko stawić czoła rzeczywistości, a nie czekać na destrukcyjne skutki narastających długów.
Problem polegał na tym, że był to najgorszy moment do stawienia czoła tej rzeczywistości. Gospodarka jeszcze całkiem nie wyszła z recesji 1991 roku, a standardowa teoria ekonomii – której naucza się na każdym kursie ekonomii od pięćdziesięciu lat – mówi, że podniesienie podatków bądź ograniczenie wydatków w celu zredukowania deficytu spowolni tempo wzrostu gospodarczego. Wraz ze spowolnieniem wzrostu i zwiększaniem się bezrobocia wzrosną zasiłki socjalne i dla bezrobotnych, prowadząc do niezadowalających dochodów podatkowych. Wydatki zwiększą się w miarę, jak wpływy z podatków będą malały lub co najmniej nie będą rosły, tak jak by to było w zdrowej gospodarce. Próba zredukowania deficytu okaże się donkiszoterią. Koniec końców okazało się jednak, że Clintonowska strategia redukcji deficytu się powiodła. W ciągu paru lat deficyt odziedziczony po administracji George’a Busha przekształcił się w ogromną nadwyżkę i gospodarka wyzdrowiała, jakkolwiek z powodów charakterystycznych dla lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Ważne jest, aby zrozumieć, dlaczego redukcja deficytu wówczas się udała i dlaczego był to wyjątek potwierdzający regułę.


