Fragment książki Szukaj

John Battelle

Wyszukiwanie, prywatność, rząd i zło

Nagana zostanie wpisana do dziennika.
Dyrektor szkoły podstawowej

Zdajesz sobie sprawę z tego, że Google wie, gdzie mieszkasz? To jeszcze nic: Google poda Twój adres każdemu, kto będzie się chciał dowiedzieć. Jak to w ogóle możliwe?

Ponieważ piszę o wyszukiwaniu, do mojej skrzynki pocztowej trafia wiele alarmujących wiadomości. Czasami wysyłają je przyjaciele, innym razem znajomi, często jednak zawierają to samo odkrycie: Google wie, gdzie mieszkasz. Zanim te maile do mnie dotarły, odwiedziły bezmiar węzłów sieci WWW, kopiowane i przekazywane do wielu, bardzo wielu osób. W wierszu z tematem znajduje się z reguły coś w rodzaju „Nie wierzę, że to robią!”, albo „O Boże! Wiedzieliście?”.

Poniżej przykładowy mail, po usunięciu informacji identyfikacyjnych:

Temat: Trudno w to uwierzyć, ale tak jest, sprawdziłem.
Google zaimplementowało nową funkcję, która polega na tym, że po wpisaniu jakiegoś numeru telefonu i naciśnięciu Enter pojawia się mapa, z zaznaczonym miejscem zamieszkania właściciela telefonu. Przed wysłaniem tej wiadomości sprawdziłem to, wpisując na stronie google.com numer mojego telefonu. Pojawił się mój numer, a kiedy kliknąłem odsyłacz MapQuest, pokazało się, gdzie mieszkam. Przerażające. Zastanówmy się – jeśli dziecko, osoba, KTOKOLWIEK poda swój numer telefonu, każdy może sprawdzić adres zamieszkania. Zagrożenie jest oczywiste. To nie żart: MapQuest umieści gwiazdkę na twoim domu.

Łatwo zrozumieć pierwszą reakcję wywoływaną przez tę funkcję: wpisujemy numer telefonu – unikatową, osobistą formę identyfikacji – i wyskakuje mapa naszego domu. Pierwsza reakcja tych, którzy widzą to po raz pierwszy: o rany, wiedzą, gdzie mieszkam! A strach przed rzeczą tak prostą, jak znane od dawna odwrotne wyszukiwanie katalogowe, daje wiele do myślenia. W naszym społeczeństwie odwrotne wyszukiwanie katalogowe jest legalne. Zakłada się, że jeśli obywatel nie zastrzeże swoich danych, adresy i numery telefonów to informacje publiczne. Niezależnie od naszych chęci, nie możemy zastrzec naszych adresów fizycznych, choć z pewnością istnieją inne sposoby, aby uniknąć skojarzenia swojej tożsamości z adresem zamieszkania. Łączenie numeru telefonu z adresem również jest legalne – reporterzy, gliniarze i prywatni detektywi robią to przez cały czas.

Ale choć informacje tego rodzaju są publiczne, nie są powszechnie dostępne. Zanim Google i inni dokonali ich połączenia poprzez wyszukiwanie, odbiorcy mogli zakładać, że odwrotne wyszukiwanie katalogowe to zajęcie dla specjalistów, mających specjalne uprawnienia, jak służby porządkowe czy też czwarta władza.

Amerykańskie społeczeństwo opiera się na fundamencie postępowej i pasjonującej idei publicznego prawa do wiedzy. Nasz rząd ma działać mniej lub bardziej jawnie. To samo dotyczy sądów: jeśli sędzia nie postanowi inaczej, każdy rozwód, morderstwo, przestępstwo, wykroczenie i mandat są podawane do publicznej wiadomości.

Choć z pewnością to, że my, społeczeństwo, mamy prawo do przeglądania tych informacji, podnosi na duchu, na całe szczęście robimy to bardzo rzadko. Niezależnie od tego, jak chorobliwie pragniemy dowiedzieć się, czy nasz nowy współpracownik na sprawie rozwodowej prał brudy i czy wokół jego doskonale urządzonego mieszkania krąży komornik, większość z nas nie poświęci popołudnia na szperanie w archiwach sądu rejonowego, aby to sprawdzić. Znalezienie tego typu informacji wymaga tylu starań, że rzadko kto się do tego ucieka. Jeśli pojawienia się nowego pracownika nie ubiegnie plotka, w momencie prezentacji nawet nie zadajemy sobie takich pytań.

A gdyby wystarczyło wpisać jego nazwisko do Google? Często już tak jest. Jeśli kolega z biura miał akurat nieprzyjemny rozwód, zrelacjonowany w prasie lub po prostu dodany do udostępnionych plików ze sprawami cywilnymi (w niektórych jurysdykcjach tak się robi), wyszukiwanie będzie łatwe i krótkie. A może urażony kochanek, chcąc pogrążyć swą byłą, umieścił na blogu zapiski z jej pamiętnika, zamieniając miłosne swary w nieusuwalny rekord w Bazie Danych Intencji? A może dostał od swej organizacji zawodowej naganę, a ta została zamieszczona w comiesięcznym biuletynie i opublikowana w Internecie?

Tak wyglądał przypadek Marka Maughana, księgowego z Los Angeles, który szukał w Google swojego nazwiska. To, co znalazł, zupełnie mu się nie spodobało. Folgując swojej próżności, znalazł stronę Kalifornijskiej Rady Księgowych, z informacją o karze dyscyplinarnej, mimo że złożył od niej odwołanie. Maughan pozwał Google, Yahoo i inne wyszukiwarki, choć proces zapewne zakończy się porażką (odpowiedź na pytanie, dlaczego, jest prosta: nie należy winić posłańca). Wniosek jednak nasuwa się sam: pokaż, co wie o tobie indeks, a powiem ci, kim jesteś. Jeśli ci się nie podoba, no cóż, zmień indeks. Co dziwne, wszystkie relacje z procesu wytoczonego przez Maughana spychały wspomnianą stronę na niższe miejsca, ale jeszcze wyraźniej eksponowały kontrowersyjny profil Maughana. Pierwszym wynikiem po wpisaniu do wyszukiwarki Google frazy „Mark Maughan” jest teraz strona blogu z serwisu o nazwie Overlawyered, na której Maughan jest wyśmiewany za założenie tak niedorzecznej sprawy.

Przykładów problemów z publiczną prywatnością jest bez liku. Każdy, kto stracił lub znalazł kogoś ukochanego, wie, że nic nie dorówna szukaniu innej osoby. Przyjrzyjmy się sprawie Oreya Steinmanna, siedemnastolatka, który wpisał swoje nazwisko do wyszukiwarki i dowiedział się, że jego matka – z którą mieszkał – uprowadziła go, gdy był jeszcze niemowlakiem. Okazało się, że jego matka przegrała proces sądowy o opiekę nad dzieckiem, więc uciekła z Kanady do południowej Kalifornii, gdzie mieszkała z synem aż do momentu, kiedy Steinmann z próżności szukał w Google swojego nazwiska i dowiedział się, że ojciec poszukuje go od blisko piętnastu lat. O tym brzemiennym w skutki wyszukiwaniu Steinmann opowiedział swojej nauczycielce, która zgłosiła to władzom. Jego matka trafiła do więzienia, a on od tego czasu się do niej nie odezwał.

Oczywiście, wyszukiwanie może też rozpalać wyobraźnię, jak w przypadku nieprzyjemnej sprawy rozwodowej w kalifornijskim San Diego. Według artykułu zamieszczonego w sierpniu 2004 roku w magazynie Forbes, rozwodzące się małżeństwo w połowie procesu odkryło, że wyciągane na rozprawie argumenty – w tym zarobki męża, słabość żony do futer i deklarowana przez mężczyznę chęć ponownego ożenku – są dzięki Google publicznie dostępne (potem informacje te zostały usunięte).

Oto prosty fakt: prawie każdy z dostępem do komputera będzie szukał w Google jakiejś osoby. Pracownicy umysłowi szukają w Google kogoś prawie codziennie, a może i częściej. Będziesz prowadził rozmowę o pracy? Sprawdę kandydata w Google. Chcesz dogadać się z szefową? Poszukaj jej w Google przed następną wizytacją. Masz randkę z nieznajomym? Poszukaj go w Google – nigdy nie wiadomo, czy nie szuka go FBI. Kobieta z Nowego Jorku zrobiła to LaShawnowi Pettus-Brownowi, mężczyźnie, z którym miała się spotkać na randce w ciemno. Kiedy dowiedziała się, że facet jest poszukiwany przez FBI, powiadomiła władze, które natychmiast udały się na romantyczną kolację.

Biorąc pod uwagę uniwersalność wyszukiwania, wkrótce w Google będą się szukali wszyscy. A jeśli kogoś na indeksie nie będzie? Czy osoba ta należy na przykład do niższej klasy, pomijanej przez nienasycone pająki wyszukiwarek, czy może jest aż tak bogata, że szperacze nie mają do niej dostępu? Z całą pewnością wokół takich osób będzie tworzyła się aura tajemniczości.

My, zwykli użytkownicy, powinniśmy regularnie szukać swojego nazwiska w Google. Zakładając, że będzie to robiła każda osoba, z którą się spotkamy, warto wiedzieć, jak przedstawia nas indeks. W erze Google każda nowa znajomość zaczyna się od wyszukiwania.

Jak postępować, wiedząc, że informacje, które zgodnie z prawem powinny być dostępne publicznie, są... naprawdę dostępne publicznie? Tak jak to, co pojawia się, gdy ktoś po raz pierwszy wpisuje nasze nazwisko do Google? Co nam grozi, kiedy wszystkie te informacje, od świadectwa ukończenia drugiej klasy liceum po mściwą obmowę odrzuconej kochanki, unieśmiertelniają nasze nazwiska? Czy społeczeństwo powinno zabronić digitalizacji informacji publicznych i skazać je na papier, magazynowany w zatęchłych archiwach?

Sąd Najwyższy stanu Floryda uchylił się od odpowiedzi na to właśnie pytanie pod koniec roku 2003, poprzestając na pouczeniu. Elektroniczny dostęp do kartotek publicznych został ograniczony do czasu pełnego rozpatrzenia sprawy, które zaplanowano na rok 2005. Z całą pewnością kwestia ta w naszym społeczeństwie nie została jeszcze rozwiązana.

Na skutek rozprzestrzeniania się cyfrowych informacji i ich łączenia poprzez wyszukiwanie, wyłaniają się nieoczekiwane wyzwania, stojące w konflikcie z domniemanymi i rzadko będącymi przedmiotem debaty normami społecznymi. Odwrotne wyszukiwanie w książce telefonicznej jest szczególnie niewygodnym przykładem tego problemu. Wyszukiwarki takie jak Google zarówno stwarzają, jak i ujawniają ten problem, przypominając o konflikcie między prawem a obyczajami, do których przywykliśmy. Nie mamy nic przeciwko temu, żeby pewne osoby znały numery naszych telefonów – wiemy, że informacje te są całkiem publiczne. Ale wykorzystanie technologii w celu połączenia tego numeru z naszym adresem, czyli domem, miejscem najświętszym – to już przekracza nasze pojęcie. Dzięki wyszukiwaniu musimy stawić czoła jednemu z najważniejszych i najtrudniejszych problemów stojących przed demokracją: równowagą między prawem obywatela do prywatności a czyimś – np. korporacji, rządu lub innego obywatela – prawem do wiedzy.

A może, czego obawia się wielu adwokatów prywatności, nie ma to nic wspólnego z prawem do wiedzy, ale raczej z możliwością dowiedzenia się. W klasycznej powieści science fiction z 1967 roku, Chthon, autor Piers Anthony opisuje dyktatorską cywilizację przyszłości, w której cała wiedza jest uniwersalnie dostępna za pomocą komputerów. Jednak głównie z powodów historycznych społeczeństwo zachowało gigantyczne magazyny książek – tradycyjne półki biblioteczne. Rozwiązując zagadkę, główny bohater powieści decyduje się szukać w bibliotece, a nie w systemie komputerowym. Dlaczego? Ponieważ wie, że w papierowych stosach nie pozostawi śladów swojego działania, a tym samym nie zaalarmuje władz.

Prawda jest taka, że już dziś istnieją ogromne magazyny informacji, pozwalających na identyfikowanie osób prywatnych. Ale nasza kultura musi najpierw zrozumieć wszystkie konsekwencje tego stanu rzeczy, a dopiero potem szukać sposobów zapobiegania potencjalnym nadużyciom.

Wróć do czytelni

SZUKAJ. JAK GOOGLE I KONKURENCJA WYWOŁALI BIZNESOWĄ I KULTUROWĄ REWOLUCJĘ

Książka jest fascynującą prezentacją kulturowej strony rewolucji związanej z pojawieniem się firm, których głównym polem działalności jest przeszukiwanie zasobów Internetu i publiczne udostępnianie wyników swoich działań. Na marginesie głównych rozważań, przedstawiona jest historia sukcesu firmy Google.
Szukaj jest lekturą obowiązkową dla wszystkich zainteresowanych wpływem technologii na człowieka i jego codzienne życie.

PROMOCJE TYGODNIA (do 15 grudnia) RSS - promocje tygodnia

Biochemia

Najnowsze informacje z biochemii w ujęciu fizjologicznym w nowym podręczniku opracowanym przez zespół tych samych autorów, co popularna "Biochemia" Stryera.

Copyright © 1997-2024 Wydawnictwo Naukowe PWN SA
infolinia: 0 801 33 33 88